Spowiedź Brata Placyda: O Maryni, Wpadkach i Cudach Codzienności (Czyli Jak Zostałem Najbardziej Rozchichotanym Mnichem w Górach!)

Obrazek posta

Witajcie w Moim Zwariowanym Świecie!

Drodzy Przyjaciele, Dobroczyńcy i Miłośnicy Góralskich Opowieści!
Pozwólcie, że się przedstawię - jestem brat Placyd, mnich z małego klasztorku w górskiej wiosce, gdzie owce są mądrzejsze od niektórych ludzi, a mój brzuch jest najlepszym kompasem wskazującym drogę do karczmy!

Trafiłem do tej wioski 15 lat temu, gdy mój poprzedni klasztor delikatnie zasugerował, że mój "entuzjazm dla życia" lepiej sprawdzi się gdzieś dalej od cywilizacji. Coś wspominali o incydencie z przeorem, beczką miodu i kozą sąsiada, ale to historia na inną okazję!
Pierwszego dnia w wiosce wpadłem do stawu (trzy razy), zgubiłem sandały (cztery razy) i poznałem Marynię (jeden raz, ale za to jaki!).

Ach, Marynia! Córka karczmarza, piękna jak poranek w górach i figlarna jak młoda sarna! Ma

oczy błękitne jak niebo, włosy złote jak miód i... inne walory, o których mnich nie powinien myśleć (ale i tak myślę, Matko Przenajświętsza, wybacz!).
Pamiętam, jak pierwszy raz ją zobaczyłem - niosła dzban piwa przez rynek. Zagapiłem się tak, że wpadłem na wóz z kapustą, przewróciłem stragan z jajami i wylądowałem twarzą w błocie. Ona tylko się zaśmiała, a jej śmiech brzmiał jak anielskie dzwoneczki!
"Braciszku, chyba potrzebujesz pomocy?" - zapytała, pochylając się nade mną tak nisko, że zobaczyłem... jej krzyżyk na szyi! (Co myśleliście? Jestem pobożnym mnichem! No, prawie pobożnym).

W naszej wiosce mamy barwną menażerię postaci:

Proboszcza, który jest tak stary, że podobno pamięta, jak Mojżesz przechodził przez Tatry
Babcię Jagnę, zielarkę, która zna zioła na wszystko (jej nalewka "na trawienie" potrafi sprawić, że widzisz anioły tańczące oberka)
Herszta, żydowskiego handlarza, który potrafi sprzedać śnieg Eskimosom i przekonać ich, że to egzotyczny towar
Wojtka Kołodzieja, który buduje najlepsze wozy w okolicy, ale sam zawsze wraca z karczmy na czworakach

Ale wróćmy do Maryni...

Pewnego razu Marynia poprosiła mnie o pomoc przy noszeniu drewna do karczmy. Oczywiście zgodziłem się szybciej niż proboszcz na darmowy obiad! Nazbierałem taką górę drewna, że wyglądałem jak chodzący las. Chciałem zaimponować, pokazać siłę!
Szedłem dumnie przez wieś, pot zalewał mi oczy, nogi uginały się pod ciężarem, ale myśl o uśmiechu Maryni dodawała mi sił! I wtedy... potknąłem się o kurę. Drewno poleciało we wszystkie strony, a ja wylądowałem w korycie dla świń. Marynia śmiała się tak, że aż usiadła na ziemi.
"Braciszku Placydzie, chyba Bóg dał ci talent do rozśmieszania mnie!" - powiedziała, ocierając łzy rozbawienia.
A ja pomyślałem: "Dla tego śmiechu warto wpaść nawet w dziesięć koryt!"

W zeszłym roku podczas odpustu proboszcz powierzył mi ważne zadanie - miałem nieść figurę świętego Antoniego w procesji. Byłem tak podekscytowany, że przez całą noc nie spałem, ćwicząc dostojny chód.
Nadszedł wielki dzień. Procesja ruszyła, ja dumnie niosłem świętego, a tu nagle... Marynia stanęła wśród gapiów. Miała nową czerwoną spódnicę i białą bluzkę z takim dekoltem, że... no, pięknie podkreślał jej pobożność!
Zagapiłem się i... potknąłem o kamień. Święty Antoni poleciał w górę, ja poleciałem w dół, a figura wylądowała w beczce z kiszoną kapustą u Herszta! Proboszcz zbladł, wierni jęknęli, a Marynia... Marynia znowu się śmiała.
"Braciszku, nawet świętych prowadzisz na przygody!" - zawołała, pomagając mi wstać.

Kiedy Marynia ma urodziny, zawsze przynoszę jej bukiet ziół od babci Jagny. W zeszłym roku przyniosłem jej bukiet tak wielki, że nie widziałem drogi. Oczywiście wpadłem do stawu, ale bukiet trzymałem nad głową, żeby nie zmókł!
Wyszedłem ociekający wodą, z żabą na głowie, ale z suchym bukietem. Marynia była tak poruszona, że pocałowała mnie w policzek. Przez tydzień nie myłem tego policzka (aż proboszcz kazał mi się wyspowiadać z brudu).

Życie jest zbyt zabawne, by zachować je tylko dla siebie! Bo każda wpadka to dobra lekcja (głównie tego, jak się podnosić z twarzą w błocie). Bo Marynia mówi, że moje opowieści rozśmieszają ją bardziej niż cokolwiek innego.
A ja? Ja po prostu kocham rozśmieszać ludzi. Zwłaszcza Marynię. Szczególnie Marynię. Właściwie to głównie Marynię.
I choć jako mnich nie powinienem mieć takich uczuć, to gdy widzę jej uśmiech, myślę sobie: "Jeśli to grzech, to chyba najsłodszy ze wszystkich!"
Dołączcie do mnie w tej zwariowanej podróży przez górską wioskę, pełną absurdów, wpadek, kiełbasy, piwa i... Maryni. Zwłaszcza Maryni.
A żeby was kaczka kopnęła - będzie wesoło!
Wasz oddany brat Placyd


P.S. Marynia właśnie przechodzi pod moim oknem... O rety, muszę kończyć! Idę jej pomóc nieść kosz z... z czymkolwiek niesie! To mój mnisi obowiązek! Tak, dokładnie tak!

Zobacz również

DZIŚ ZACZYNAMY! Witajcie w naszym literackim świecie!
Tradycje przed Wigilią Bożego Narodzenia, czyli jak się człek napoci, zanim pierwszą gwiaz...
NOWY PROJEKT: "ŻELAZO I DUSZA"

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...