Jesień zawitała. 12 września 2014 roku ruszyliśmy w drogę na spotkanie z przyjaciółmi. Mała grupka takich samych nawiedzonych motocyklistów jak my, czekała na nas w Trippstadt. Nie było ciepło, a nad głową wisiały deszczowe chmury. Mimo to, na sucho dojechaliśmy do Koblencji. Nadrenia jest piękna! Uwielbiam tu być!
Podróż bez przygody, to podróż stracona, więc i tym razem musialo się coś wydarzyć. Na buty Tatki, podczas jazdy, zaczął się lać olej. Chlapal sobie bokiem maszyny, impregnując je skutecznie. Już nie powie, że mu przemokłną wodą. Przemokły olejem. Gdy zorientowałem się w sytuacji, pomyślałem:- Nie wierzę! To się dzieje naprawdę! Chyba jakiś film kręcą albo "ukryta kamera "? Lubię przerwy w podróży, lecz nie takie! Ciekawe co teraz zrobimy? Zastanawiałem się intensywnie. Tatko chyba też się zastanawiał, ale jechal dalej. Przemierzaliśmy kolejne kilometry. Nagle błysnął inteligencją oznajmiając nam, że musimy się zatrzymać. Brawo! Odważna decyzja! Zanim to jednak zrobił, kilkanaście kilometrów było za nami. Trafiliśmy do miejsca, gdzie stało pełno wielkich, szklanych budowli. W nich dostrzegłem samochody, motory i różne maszyny. Mnie to miejsce nie zachwyciło. Nie było restauracji, placu do biegania z piłeczką ani porządnego trawnika na "spełnienie obowiązku". Gdy już znaleźliśmy odpowiedni dla nas szklany budynek z napisem "MotoGuzzi" okazało się, że jest przerwa i trzeba czekać na ponowne otwarcie. Niemcy to naród uparty. Jak przerwa, to choćby się waliło i paliło, a ty wietrzysz sie na dworze. Pauza to PAUZA! Czekamy. Łażę wkoło budynków. Łapy mnie już bolą i zaczynam szukać miejsca do leżenia, a Tatko mnie ciągnie z uporem maniaka i zachęca do dalszej wędrówki. Wielką beczkę po reńskim winie, ustawioną jako reklama regionu, obsikałem kilkanaście razy i nadal czekaliśmy na otwarcie warsztatu. Nuda panie...nuda. Co ja mam robić w takim miejscu? Kamyka znalazłem i proponuję zabawę w "rzucanego". Ojciec zasępiony. Może nawet by mi rzucił parę razy, ale dreptaliśmy przy drodze, po której co chwilę jechał jakiś samochód. Łapy sobie starłem od chodzenia na tej Koblencji, dlatego takie krótkie mam teraz. Wreszcie wielki szklany warsztat został otworzony i Tatko mógł się poskarżyć na swój włoski motor. Ja bym raczej poskarżył się na traktowanie motoru, ale "nie mój cyrk i nie moje małpy". Pies jestem, a wiem, dlaczego coś się psuje. Gdy się bawię piłeczką za ostro, to następuje tzw. "zmęczenie materiału" i mam wtedy puzzle z piłeczki. Myślę, że z motorem jest podobnie. Obejrzano go ze wszystkich stron i stwierdzono, że jakaś uszczelka nie trzyma. Zrozumiałem. Jak moja nie trzyma, to wokół jest mokro, motor też tak ma. Panowie mechanicy zabrali "rupiecia" do głębszej analizy , a ja znowu musiałem spacerować koło tej nudnej beczki. Jeść mi się chciało i zdrzemnąłbym się jakieś 360 minut. Knajpa w pobliżu była zamknięta. Znowu pech. Po jakimś czasie, bliżej dla mnie nieokreślonym - gdy głodny jestem to mi się dłuży, poinformowano nas, że motor nam naprawią! Dzięki Ci Panie!!! Łaskawcy! Długo podejmowali decyzję, lecz gdy już wzięli się do roboty, to poszło im sprawnie. Tatko zapłacił za naprawę i ponownie ruszyliśmy w drogę. Na dworze zmierzchało. Przeprawiliśmy się promem na druga stronę rzeki. Teraz Ojciec mógł dodać gazu, a ja ułożyć się wygodnie Mamci na kolanach. Niezbyt długo cieszyłem się komfortową pozycją. Zaczął padać deszcz. Kapuśniaczek na taki mówią. Nie lubię, chyba, że o zupę chodzi, wtedy poproszę i dużo boczusiu ma być! Mamcia okrywała mi głowę, żeby mi czapka nie zmokła od tej kapuścianej pogody. Nic nie dało. Zmokła. Miałem ochotę pomarudzić, pojęczeć, tylko po co? Nikt by nie słyszał, taki szum wiatru i silnika. Nie marudziłem. Skupiłem się na przyszłości. Myślałem tylko o tym dobrym jedzeniu, które dostanę i wygodnym łóżku do testowania - spania. Dotarliśmy do hotelu w Trippstadt. Wszyscy przyjaciele Tatusia siedzieli w restauracji za biesiadnym stołem. Przywitali nas gromkimi okrzykami radości. Szybko zamienili kilka słów, mnie pogłaskali i poszliśmy do pokoju. Mamcia i Tatko wzięli prysznic. Nie podzielałem ich entuzjazmu do tej czynności, ale o gustach się nie dyskutuje. Na wszelki wypadek położyłem się w mojej torbie podróżnej i przymknąłem oczy, by mnie czasem do tej łazienki nie zaciągnęli. Nie zaciągnęli. Nadszedł czas kolacji. Zeszliśmy do restauracji. Grono przyjaciół czekało na nas. Pomyślałem, że mogliby się bardziej postarać na nasze wejście. Na stole dla Tatki i Mamci stały dwa kufle piwa. A ja??? Co dla mnie??? Długo musiałem czekać na miskę z wodą, a na jedzenie jeszcze dłużej. Obsługa jakaś niekumata i tak powolna, że ślimak to sprinter jest. Biesiada rozpoczęła się na dobre. Wkoło pachniało różnymi potrawami, a mnie kiszki wygrywały "Marsza Radeckiego".
To nie koniec opowieści cdn. Zapraszam
Jamnik - Maruś
Trwa ładowanie...