Trippstadt, to małe miasteczko, ale bardzo urokliwe, ciche i senne. Przeszliśmy przez centrum i skierowaliśmy się w stronę pałacu. Tenże pałac otoczony pięknym parkiem, był chyba dla mnie stworzony. Biegałem tam jak szalony . Znosiłem patyczki to rzucania i kamyki. Świetnie się bawiłem. Wreszcie doszliśmy do części parku, gdzie zaczynało się pastwisko. Wielkie czerwone krowy ze swoimi dziećmi pasły się spokojnie. Chciałem się z nimi zaprzyjaźnić, ale Mamcia szybko skorygowała moje zapędy widząc pasące się w stadzie byki. Z nimi też chciałem pogadać, np.... o pogodzie. Mamcia - panikara, od razu wołała mnie, gdy się zbliżałem do tego spokojnego towarzystwa. A taką miałem chęć ich rozruszać.
Długo spacerowaliśmy po polach i leśnych gęstwinach. Byłem ogromnie zadowolony, że mogę sie wybiegać. Nie zawsze mam taką okazję. Cieszyłem się za każdym razem, gdy Tatko rzucił mi patyk. Szukałem dla niego tych najładniejszych i najdłuższych. Myślałem nad poprawieniem kondycji Tatusia. Mistrzostwa świata w rzucie oszczepem zbliżały się wielkimi krokami. Może Tatko chciałby w nich uczestniczyć? Dlatego tak bardzo dbałem o jakość i długość kijów. Moje starania poszły na marne. Tatko nie wziął udziału w zawodach... Chyba jeszcze nie czuł dobrej formy?
4 godziny trwał nasz spacer. Przeszliśmy wiele kilometrów. Wreszcie wybiegany i szczęśliwy wróciłem do hotelu. Obiad zjadłem ze smakiem. Do kolacji leżakowałem. Moi też okupowali łóżko. Chyba spacer im pomógł i już byli "odparowani". Stół na wieczerzę był suto zastawiony. Nikt nie żałował mi kotlecika i pieczeni. Jadłem wszystko z wdzięcznością. Zaspokoiłem potrzeby mojego żołądka i począłem rozglądać się za dobrym miejscem do spania. Do dyspozycji miałem tylko twardą drewnianą ławkę. Mamcia wyłożyła ją wełnianą chustą i już drzemałem w lepszych warunkach. Na szczęście nie leżałem zbyt długo na tym barbarzyńskim meblu. Mamcia pomna swoich wyczynów poprzedniego wieczoru, postanowiła wcześniej opuścić biesiadny stół i towarzyszy. Nie zapomniała oczywiście o mnie. Z przyjemnością wróciłem do pokoju i ciepłego, miękkiego łóżeczka. Przytuliłem się do Mamci i zasnęliśmy.
Następnego dnia, po śniadaniu ruszyliśmy do Strasburga. Francja jest taka sobie. Dla mnie po prostu stara, kamienno-betonowa. Trawniki występują tam w ilościach śladowych, co bardzo utrudnia mi "wykonanie obowiązków". Bez trawy nie umię i już! No chyba, że już mi się tak bardzo chce.
Pogoda była tym razem ładna. Ciepło i słonecznie. Tak jak lubię. Dojechaliśmy w porze lanczu na plac katedry Notre Dame. Wszędzie pełno ludzi. Okalały nas naprawdę piękne stare budynki. Usiedliśmy "na tarasie" jednej z restauracji na palcu katedralnym. Mamcia z błyskiem w oku, podziwiała wspaniałą katedrę. Można było godzinami przyglądać się tej budowli, tak hojnie ozdobionej rzeźbami. Te mury opowiadały historię chrześcijaństwa. Ileż tam było świętych i scenek rodzajowych z ich życia! Nie sposób tego policzyć. Budowla zachwyca swoim ogromem, pięknem i lekkością. Zastanawiam się jak coś takiego mogli postawić ludzie z tamtych czasów bez użycia dźwigu??? Wyobrażacie sobie to teraz? Mamcia nie wytrzymała i pobiegła oglądać katedrę od środka, a ja zostałem z Tatusiem. Czekaliśmy na kelnera tak długo, jak to niemożliwe. Pojawił się wyniosły jakby to on miał być obsłużony, a nie my. Mamcia już przybiegła rozpromieniona wrażeniami. Szybko złożyła zamówienie, Tatko też i rozpoczęliśmy kolejny maraton. Tym razem czekaliśmy na realizację zamówienia. Nie było to nic szczególnego. Tatko zamówił sałatkę z kurczakiem, Mamcia z kozim serem. Zrobienie dwóch odrębnych sałatek w domu, zajmuje Mamusi jakieś 15 minut, nie więcej. Generalnie w restauracjach warzywa są przygotowane, bo robią to podkuchenni. Kucharz tylko wybiera co trzeba, wrzuca na talerz i jest. W Strasburgu, odbywa się to inaczej. Mamcia wykoncypowała, że pewnie kucharz musiał polecieć do warzywniaka po produkty, potem do sklepu z drobiem i do mleczarni po kozi ser, bo inaczej nie da się wytłumaczyć tak długiego oczekiwania na zwykłą sałatkę. Ludzie, którzy przyszli po nas, byli obsłużeni, zjedli i odeszli, a my nadal przy stoliku z woda mineralną! Minęła godzina. Ojciec zamiast przypomnieć kelnerowi o naszej obecności, wyzywał pod nosem, co efektu nie przyniosło. Wreszcie Mamcia nie wytrzymała i namierzyła kelnera. Przypomniała mu po angielsku o naszej bytności przy stoliku i o czasie przy nim spędzonym. Nie próbowała mówić po francusku, kelner znał angielski, choć kleił głupa. Po 15 kolejnych minutach oczekiwania poszła do restauracji i tam wyłożyła swoje pretensje, wyższej instancji. Trzeba było jeszcze 15 minut czekać, bo dopiero teraz wzięli się do roboty! Gdy wreszcie "książę" kelnerów dotarł z sałatkami matka miała w oczach mordercze zamiary. Patrząc na zawartość talerza odniosłem wrażenie, że pojemnik z kozim serem i fetą, wypadł z ręki kucharzowi. Mieliśmy tyle sera, iż nie byliśmy w stanie przerobić go we dwójkę.
Do tej pory mam przed oczami czarnego kelnera - z miną księcia pana, kroczącego dostojnym, powolnym krokiem z pogardą dla pracy.
Ale ogólnie Strasburg mi się podobał, choć do tej restauracji już nie wejdę i Wam również nie polecam. Jeśli jednak się zdecydujecie na nią i zobaczycie tam czarnego kelnera, zmieńcie od razu rewir.
Maruś -podróżnik
Trwa ładowanie...