Matka na obiad. Shalom Auslander. Tłumaczenie Maciej Stroiński. Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2022. 318 stron.
Mógłbym napisać kilka okrągłych zdań i już bieglibyście do księgarń po „Matkę na obiad”. Tylko że ta książka wymaga większego wysiłku niż użycie marketingowej protezy: „świetna, przebiegła, śmieszna, gorzka”. Tak można pisać, stosując zasadę „kopiuj — wklej” o wielu powieściach. A dzieło, które nam proponuje Shalom Auslander to… nowa wersja „Kompleksu Portnoya”. Bliźniaczość formy przekazu aż bije po oczach i trzewiach. Nikt tutaj nie kopuluje z wątróbką, ale potrzeba zeżarcia matki też jest ekstremalnym doznaniem.
„Matka na obiad” to esej o tragiczności. To ontologia przypadłości. Tożsamość starta w proch. Tylko co to w ogóle jest T O Ż S A M O Ś Ć? Z czym to się je, czym przyprawia? Smutkiem, zgryzotą, samotnością, biedotą duszy i ciała?
Tak, ubawiłem się pysznie. Bo to zabawne. Zamysł, pomysł jest pomyślany tak, by czytelnik się śmiał, a potem… bał.
Podobnie, jak w „Kompleksie” mamy mężczyznę, który fałszuje swoje życie. Jedno opowiada, drugie przeżywa.
Portnoy spowiada się terapeucie. Siódmego „psycho” wyrzuca z terapii. Zatem Siódmy gada z nami i samym sobą. Obaj panowie, ci papierowi i ci piszący dokonują wiwisekcji tego, co paraliżuje, tego, co zniewala.
Oczywiście, że Philip Roth i Shalom Auslander szokują, wydurniają się dla „pierwszego efektu”, ale to, co dalej, co głębiej wcale takim zabawnym nie jest.
Kontrowersja to tylko (i aż) figura retoryczna. Pisarski popis, wypis.
Obie fabuły – w rzeczywistości – są przesiąknięte bólem człowieka, który błądzi, który odnalezienia szuka w (pozornej) grotesce.
Pragnienie opowieści to zagadywanie problemów, a tych w „Matce na obiad” jest bez liku.
Najważniejszym pojęciem (u obu autorów) jest passing, czyli „uchodzić za”. I tutaj mamy problem, bo tak jak Portnoy złorzeczy na żydostwo, tak Siódmy na… kanibalizm. Fizyczny, psychiczny, emocjonalny, wszędobylski.
Pomysł na fabułę jest, naprawdę, wariacki.
Głównym bohaterem „Matki na obiad” jest Siódmy Seltzer, mąż i ojciec, zatrudniony jako lektor w wydawnictwie.
Na łożu śmierci mama szepcze mu dwa słowa, których zawsze się spodziewał: „Zjedz mnie”. Prośba go nie dziwi, Seltzerowie bowiem to rodzina kanibali, należąca do prężnej niegdyś w Ameryce mniejszości etnicznej. Jest jednak pewien problem: matka ma sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i waży dwieście kilo.
Śmiechawa, prawda?! Tylko że to satyra co się co zowie. Nie ma tylko powagi Rotha, ale jest podobna przewrotność, pokrętność, mistyfikatorstwo i hipokryzja!
Książka jest reklamowana jako kpina z trybalizmu (tendencja do utrzymywania się podziałów i odrębności plemiennych w społeczeństwach tradycyjnych lub nowych strukturach etnicznych). Ładne, rzadko używane słowo i jednak niepotrzebnie przywołane. Bo tu – w moim odbiorze – chodzi o jednostkę!
Tak jak Portnoy był pokręcony, tak Siódmy Seltzer jest wystraszony. I czy jest to judaizm, kanibalizm, islam, katolicyzm czy new age – to bez znaczenia. Istotą rzeczy jest tragizm indywidualności i świadomości. Nie całego zboru, gminy, parafii. Jednostka cierpi, nie lud. Siódmy Seltzer i Portnoy są wyrwani z greckich dramatów. Starają się „walczyć” z zagrażająca ich rzeczywistością. Próbują zastąpić ją inną formą bycia i życia. Ale się nie da. Za późno. Korzenie, źródło trzymają ich w dybach.
Tragizm proroctwa w każdej religii to zaklęty krąg. Gdy Roth napisał swoje dzieło, oburzonych były całe rzesze. Książkę w wielu krajach wciągnięto na indeks. A Shalom Auslander raczej śmieszy, niż oburza. A to błąd. Paradoks poznawczy. Bo „Matka na obiad” powinna rozeźlić wielu. Tylko że niewielu czyta głębiej, dogłębniej, szerzej… Takie czasy…
„Matka na obiad” jest pyszna, ale ciężkostrawna. I nie chodzi o ciało spasione w Burger Kingu. Biega o atmosferę, o sens rzeczywisty tej książki!
To gorzka pigułka w czasach, gdy przywódcami świata stali się szarlatani. Apodyktyczna matka Siódmego jest taka sama jak rodzicielka Portnoya. Na swój sposób obaj muszą się nią zajadać całe życie. Od narodzin, do finału. I stąd rodzi się „niewystarczalność” mężczyzn w średnim wieku, którzy całe życie są uwiązani do kiecki, „do cyca”, do rumoru i rejwachu.
I wtedy z całym rozpędem wraca problem „passing”. Uchodzić za – zwłaszcza w Ameryce – to odwieczny problem, który zdaje się nie mieć terminu ważności.
To trochę jak – ze mną – (zachowując proporcje), który urodził się jako katolik, żył jak agnostyk, a umrze jako Żyd z matki, babki i prababki.
Też muszę „zjeść” Te Kobiety. Dawno zmarły, ale ich życie (ciało) nadal mnie dotyczy…
„W latach segregacji rasowej i nietolerancji wobec każdego z ciemniejszym odcieniem skóry (włączając w to Włochów, Latynosów i Żydów), osoby pochodzące z tych grup, ale mające jaśniejszą cerę, stawały przed trudnym wyborem: czy mieć łatwiejsze życie, udając kogoś innego, czy może solidaryzować się ze swoją społecznością i cierpieć tak samo, jak oni?” - pytała w 2014 roku Joanna Hebda. I to rozległe zagadnienie – jest bardzo wyraźnie ujęte w „Matce na obiad”.
Udawać znaczy grać. Znaczy też złościć się i gniewać. Znaczy cierpieć. Kopulując z wątróbką czy odrzucając każdy kolejny rękopis, jak czyni to Siódmy.
Kształtowanie się (jakiekolwiek) systemu wartości, to zawsze ten sam szkielet. Rodzi się w dzieciństwie, potem obrasta ciałem, ale głowa nie daje nam spokoju, a kości (na starość) zaczynają kruszeć.
I wtedy wpadamy na trop, który należało podjąć dużo wcześniej, że „system” a „teoria” wartości to dwa odmienne stany. Można to wszystko wyśmiać, jak próbuje to robić Shalom Auslander, ale można też zapłakać, jak zrobił to Philip Roth.
Ujęcie wartości jest nawet dla psychopatów zajęciem codziennym. Każdy z nas wikła się w to, co zastanie tuż po pierwszym krzyku, na sali porodowej. Niektórym udaje się uwolnić, ale większość grzęźnie i nie wie jak „zjeść matkę”, jak ugryźć samego siebie.
„Matka na Obiad” to literatura podziału. Napisana z biglem, sposobem, ale odrzucając scenografię, pozostajemy z tym samym anturażem, z jakim zmagał się Philip Roth.
Ani okruchu mniej, ani kilograma więcej…
Dlatego tak usilnie stwierdzam symbiozę tych utworów. Elementów czysto estetycznych, a także praktycznych oboczności.
Shalom Auslander to amerykański powieściopisarz, pamiętnikarz i eseista. Dorastał w żydowskiej dzielnicy Haredi w Monsey w stanie Nowy Jork, gdzie opisuje siebie jako „wychowanego jak cielęcina”, nawiązując do jego surowego religijnego wychowania. Czyli „gada” jak Roth. I pisze, i myśli podobnie. Bo podobne ma bolączki; koegzystencja odczuwania.
Skróciłbym książkę, gdzieś o trzydzieści stron. Ale kiedyś chciałem ciąć Goethego, Manna, Iwaszkiewicza i Andrzejewskiego, zatem nie słuchajcie mnie – tylko czytajcie. Czytajcie „Matkę na obiad”! Do Rotha też możecie wrócić, bo zawsze warto przeżyć to po raz wtóry…
8,5/10
*Zdjęcie - https://www.wbur.org/hereandnow/2012/01/19/shalom-auslander-hope
Trwa ładowanie...