Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
4 września 2009 roku zaczął się dla mnie od próby założenia koszuli na kamizelkę kuloodporną. Mając świadomość, że będzie to widowiskowe przedsięwzięcie, postanowiłem pomęczyć się jeszcze w kampie. Rozmiar kamizelki średnio się do moich planów nadawał, ale wreszcie dopiąłem swego – miałem dostęp do kieszeni na piersiach. Wyglądałem co prawda jak amerykański futbolista, ale pal to licho. „Zresztą – przemknęło mi przez głowę – szersze bary wzbudzą respekt w męskim towarzystwie”. Rozbawiony tą myślą, kwadrans przed siódmą udałem się na plac manewrowy bazy Giro, gdzie zebrało się już kilkunastu mężczyzn. W pełni wyekwipowanych, choć jeszcze bez hełmów na głowach, dopalających papierosy, dopijających kawy. Właśnie zaczynała się odprawa.
Z rozkazów wynikało, że mieliśmy jechać do Ghazni, gdzie znajduje się serwis Rosomaka, by odebrać jeden z transporterów po remoncie. I zostawić inny, który wymagał naprawy.
– Jeśli dojedziemy bez niespodzianek, powinniśmy wrócić jeszcze tego samego dnia. Jeśli nie, nocujemy w Ghazni – mówił dowódca konwoju, po czym poinformował o kolejności wozów i zadaniach po drodze. A na koniec zwrócił się do Wojtka, dowódcy Rosomaka, z pytaniem, czy weźmie dziennikarza. Wojtek zlustrował mnie od góry do dołu i kiwnął głową.
– Ooo, jedzie z nami paparazzi – rzucił ktoś z mojej załogi, po czym nastąpiła salwa śmiechu. „Kurwa mać, paparazzi…” – dotknięty, zakląłem w myślach, mając przed oczami kolegę, który istotnie parał się tym fachem, a który w tej chwili spał zapewne smacznie po wieczornym uganianiu się za wylaszczonymi celebrytkami. Ja tymczasem właziłem do ciasnej trumny, z którą od zawsze kojarzył mi się Rosomak…
Siedziałem w części dla żołnierzy desantu, na krzesełku najbliżej wieży. Atmosfera była sztywna, więc skupiłem się na obserwacji monitorów, w których widać było obrazy z kamer, zamontowanych na bokach transportera. Było to nieco łudzące, bo transmisja przebiegała tak, że na ekranie naprzeciwko siebie widziałem to, co działo się za moimi plecami, z kolei monitor nad moją głową pokazywał to, co widziałbym, gdyby nie burta, do której byłem zwrócony twarzą. Z pamięci wygrzebałem fragmenty z „Obcego. Decydujące starcie”. „Świniak” – jak mówili o Rosomakach w Giro – przypominał mi w tej chwili pojazd właśnie z tego filmu.
Lody przełamał Wojtek – godzinę później, gdy kolumna się zatrzymała, miałem już wrażenie, że nadajemy na tych samych falach.
Według planów, po drodze mieliśmy zabezpieczać ćwiczebne strzelanie z moździerzy. Zadaniem naszej grupy było niedopuszczenie, aby na miejsce ostrzału dostali się cywile. Okazało się jednak, że jest ich w okolicy zbyt wielu – pracowali na poletkach, w pojedynkę, we dwóch, rozrzuceni jak okiem sięgnąć.
– Nie ma strzelania, jedziemy – przekazał informacje z radia Wojtek. Osikaliśmy więc koła i weszliśmy do wozów.
Tego lata wojsko żyło sprawą generała Waldemara Skrzypczaka, który kilka tygodni wcześniej zrzucił mundur, protestując przeciwko panoszącym się w armii biurokratom. Żołnierskie doły, co potwierdzało się na moich oczach, wysoko oceniały ten gest. Nie zmieniło to jednak faktu, że chwilę później płynnie zeszliśmy na temat braku kobiet w bazie Giro. Przez kolejnych kilkanaście minut było doprawdy wesolutko, aż dojechaliśmy do „hajłeja” – asfaltowej drogi prowadzącej do Ghazni.
Do tej pory poruszaliśmy się po bezdrożach, celowo unikając dróg, bo to na nich najczęściej dochodziło do ataków. Ale „grządki” się skończyły – chcieliśmy czy nie, ostatni odcinek musieliśmy pokonać asfaltem. Patrzyłem, jak Wojtek i koledzy zaciskali mocniej paski hełmów, żeby ciśnienie, jakie wytwarza się podczas wybuchu, nie zrzuciło ich z głów. I łapali uchwyty w suficie „świniaka” – by w razie wstrząsu, jaki towarzyszy eksplozji, ograniczyć bezwładną reakcję ciała. Oczywiście, poszedłem w ich ślady.
– Czujesz, jak trzęsie? – spytał mnie siedzący naprzeciwko Bartek. Czułem. Choć po doświadczeniach z polskich dróg nie wydawało mi się to czymś nadzwyczajnym. Ot, wertepy. – To przez dziury po odpalonych ajdikach – wyjaśnił mój rozmówca.
– Cholernie dużo tych dziur… – dodałem jakiś czas później. Tymczasem atmosferę grozy potęgowały strzały z karabinu maszynowego, zamontowanego na wieży jednego z Rosomaków. Szły w powietrze, nad pojazdami, które próbowały podjechać zbyt blisko polskiej kolumny. W ten sposób zabezpieczaliśmy się przed kontaktem z samochodem-pułapką.
Była 11.30, gdy dotarliśmy do Ghazni. Wyjazd w drogę powrotną zaplanowano za dwie godziny – chłopaki z mojego Rosomaka poszli więc do szpitala, do kolegi rannego w ataku sprzed paru dni. Ja odwiedziłem stołówkę i biuro prasowe, by o 13.30 przekonać się, że mamy problem – jednemu ze „świniaków” nawaliło coś w układzie jezdnym.
– Możliwe, że zostaniemy na noc, ale na razie czekamy przy wozach – usłyszałem. Chroniąc się w cieniu „tiłoli” [1], nudziliśmy się jak mopsy – do czasu, aż jeden z chłopaków nie założył na nos okularów à la Sylwester Stallone z filmu „Cobra”. Świeżutkiego nabytku z ghaznieńskich „Złotych Tarasów”, jak ochrzczono kilka sklepików w drewniano-blaszanych budach w centrum bazy.
– Przystojniaczek z ciebie – zadrwił jeden z żołnierzy, a reszta pokładała się ze śmiechu. Wśród nich był również saper Marcin Poręba, którego wówczas po raz ostatni widziałem żywego. Choć szczerze mówiąc, wtedy był dla mnie jednym z wielu anonimowych żołnierzy…
Kilka minut później, jeszcze rozbawieni, siedzieliśmy w Rosomakach. Usterka nie okazała się na tyle poważna, by uniemożliwić jazdę. Ruszyliśmy, po drodze dostając niezłą lekcję pokory od afgańskiego piachu. Pojazdy co kilkadziesiąt minut zakopywały się po koła i choć wyciągały się nawzajem, wszystko to zajmowało sporo czasu. My tymczasem chcieliśmy zdążyć przed dziewiętnastą, zanim się ściemni. Bo noc to sprzymierzeniec talibów.
– Która godzina? – spytał siedzącego obok mnie Młodego Bartek.
– Za dziesięć szósta – odpowiedział tamten. Byliśmy w drodze jedenaście godzin, z czego ponad osiem w Rosomakach. Widziałem, jak chłopakom kiwają się głowy, sam na chwilę zmrużyłem oko. Przytłumiony wybuch wszystkich nas wyrwał z letargu.
– Moździerz!? – krzyknął Wojtek. Wszyscy jak na komendę zaczęli poprawiać hełmy i przeładowywać broń. Mijały sekundy, aż wreszcie w radio poszła informacja, że to „jedynka” wjechała na ajdika.
– Skurwysyny! – krzyczał wyraźnie poruszony działonowy Rosomaka. Przez chwilę eter wypełniła kakofonia dźwięków. Z potoku meldunków i pytań trudno było wyłapać informację o tym, co stało się z załogą trafionego pojazdu. Ale po chwili wiedzieliśmy – jeden żołnierz zginął, a co najmniej dwóch było rannych.
– Spokojnie. Może panikują… – uspokajał kolegów Wojtek. Z radia, którego dźwięki dobiegały z przodu Rosomaka, nadal trudno mi było wyłowić sensowne zdania. Ale Wojtek miał osobisty odbiornik i słuchawkę w uchu. – Ajdik poszedł w desant – relacjonował. – Wzywają MEDEVAC.
Kilka minut wcześniej załodze „jedynki” również dawała się we znaki męcząca, wielogodzinna droga.
– Chłopaki drzemały, ja nie mogłem zasnąć. Czytałem książkę, „Apokalipsę według pana Jana” Roberta Szmidta – opowiadał mi kilka dni później jeden z rannych wówczas żołnierzy. – I wtedy walnęło. Nie wiem, co działo się przez następne sekundy. Gdy wróciła mi świadomość, zobaczyłem kłębowisko ciał. I zacząłem się zastanawiać, dlaczego kolega, Waldi, leży na mnie. Ale to ja leżałem na nim.
Na zewnątrz pozostałe wozy utworzyły pierścień wokół uszkodzonego Rosomaka. Otwarto drzwi trafionej maszyny i zaczęła się ewakuacja.
W tym czasie w moim wozie napięcie sięgało zenitu.
– Czekajcie – stopował palących się do wyjścia kolegów Wojtek, jednak po chwili sam chwycił za uchwyt od drzwiczek. – Wychodzimy. I pamiętajcie, chopy – zaciągał po śląsku – zaraz po wyjściu przyklękamy.
To, co działo się przez kilka następnych minut, w oczach laika wyglądało jak regularna potyczka. W ruch poszły karabiny, granatniki RPG, działka Rosomaków. Dopiero potem wyjaśniono mi, że żołnierze prowadzili ogień zaporowy, ostrzeliwując miejsca, w których mogliby chronić się bojownicy. Wszystko po to, by umożliwić bezpieczne lądowanie MEDEVAC-u.
Ten jednak wylądował nie tam, gdzie trzeba! Do ataku doszło ponad dwa kilometry od bazy, tymczasem Amerykanie usiedli na lądowisku przy Giro.
W Afganistanie każdy patrol utrzymuje łączność radiową z własnym „tokiem” [2]. Dzięki systemowi BFT [3] – działającemu podobnie jak cywilne nawigacje – jest też przez TOC widziany.
Jednak w tym przypadku sytuacja była bardziej skomplikowana, bo konwój prowadzony był przez „tok” w Giro. Wezwanie pomocy trafiło zatem najpierw tam, a dopiero potem do TOC-u w Ghazni, gdzie stacjonują amerykańskie śmigłowce medyczne. Po wszystkim zapewniano mnie, że Centrum w Giro dostało prawidłowe namiary od dowódcy konwoju – i takie dane przekazało „tokowi” w Ghazni. Stamtąd współrzędne w niezmienionej formie miały trafić do Amerykanów. Wychodziło więc na to, że błąd popełniła załoga MEDEVAC-u – źle zapamiętując współrzędne albo zakładając, że skoro do ataku doszło tak blisko bazy, ranni zostali już do niej dowiezieni.
Od nieszczęsnego lądowania minęło siedem minut. Amerykanie zdołali już wystartować ponownie i nadlecieć nad konwój. Poręba zginął na miejscu, ale ranni – okazało się, że było ich aż pięciu – trzymali się nieźle. To szczęście w nieszczęściu, bo te siedem minut mogło zadecydować o ich życiu…
Dopiero później dowiedziałem się, że sytuacja wcale taka dobra nie była. Jeden z żołnierzy, ze zmiażdżoną u dołu prawą nogą, wiele tygodni później omal jej nie stracił. Na szczęście dwadzieścia dwie (!) operacje przyniosły oczekiwany skutek.
Tymczasem my czekaliśmy, aż amerykańscy saperzy, których przywiózł polski śmigłowiec, sprawdzą teren pod trafionym pojazdem. Bo bywało już tak, że po wzięciu na hol uszkodzonej maszyny eksplodował kolejny ajdik. No i utknęliśmy w miejscu, z którego był tylko jeden wyjazd – „przepust”, jak zwykli mówić żołnierze. Tam również mogła być mina.
To były bardzo niebezpieczne chwile, bo staliśmy w otwartym terenie, w pełni księżyca. Gdyby talibowie zorganizowali w tym miejscu regularną zasadzkę, użyliby przeciw nam moździerzy. To prawda, latały nad nami śmigłowce, ale ich załogi nie były w stanie lustrować całego terenu. A talibom starczyłoby kilka strzałów, by znów zrobić nam krzywdę…
– Skurwysyny! – nasz działonowy nie mógł pogodzić się ze stratą kolegi…
Ruszyliśmy po dwóch godzinach. Powoli, bo przed nami jechał holowany Rosomak. Gdy wjechaliśmy na wysokość pierwszego posterunku, załoga zaczęła ściągać hełmy, zabezpieczać broń.
– Chopy, dzisiaj już tu nie będziemy sprzątać. Jutro, na spokojnie – mówił Wojtek. Na podłodze Rosomaka walały się puste butelki, puszki, porozrzucane narzędzia.
Gdy wreszcie znaleźliśmy się na placu manewrowym, można już było otworzyć tylne drzwi. Od razu naszym oczom ukazali się żołnierze, którzy tego dnia zostali w bazie. Podszedł do mnie Tomek, młody podporucznik.
– Marcin, wszystko w porządku? – spytał. Poczułem spływające emocje, a nogi stały się jak z waty.
– Skurwysyny! – z wieży „świniaka” wyleciało kolejne przekleństwo. Uśmiechnąłem się mimowolnie – tyle w nim było pasji. Lecz ów grymas nie wyrażał radości czy zadowolenia. Był typowym śmiechem przez łzy…
Konwój, w którym 4 września 2009 roku brali udział żołnierze 18 Batalionu Powietrznodesantowego i 5 Pułku Inżynieryjnego, był standardowym zadaniem. Nie byłoby w nim niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w jego trakcie poległ Marcin Poręba. I że był to pierwszy przypadek śmierci Polaka w Rosomaku. „Zielone diabły” – jak mówili o pojazdach talibowie – już wcześniej wjeżdżały na miny. Jak dotychczas jednak kończyło się na urwanym kole czy dwóch oraz na urazach wytrzęsionej załogi – czasami poważnych, ale nigdy śmiertelnych.
Tego wieczoru nieprzyjaciel przełamał psychologiczną barierę.
– Próbowali, próbowali, aż wreszcie im się udało – podsumował wysiłki talibów jeden z moich mundurowych kolegów. – Indianie mają teraz przejebane… – dodał. Był pierwszym oficerem, od którego usłyszałem to określenie. Do tej pory w mojej obecności padało ono wyłącznie z ust szeregowych i podoficerów, z reguły w specyficznym kontekście. Najczęściej w formie zdania: „za mało nas, Indian, za dużo wodzów”…
Podział na „wodzów” i „Indian” nie jest wymysłem „misjonarzy”; używa się go także w kraju. Wbrew pozorom, nie jest on prostym odzwierciedleniem wojskowej hierarchii – tak jak wśród pierwszych są żołnierze niższych stopni, tak i pośród drugich nie brakuje oficerów. Plemienna analogia służy również innemu celowi; ma rozróżnić żołnierzy oddziałów liniowych, tak zwanej „bojówki”, czy szerzej – tych, którzy większość zadań realizują poza bazą, od sztabowców i logistyków.
– Dobrze, że ja nie muszę jeździć… – tak na informację o kolejnym ataku na patrol zareagował żołnierz służący w Ghazni. Rozmawialiśmy w listopadzie 2010 roku, po tym jak zaprosił mnie na swoje stanowisko pracy. Były nim dwie 152-milimetrowe haubico-armaty Dana, które choć miały koła, nie opuszczały stałych miejscówek w bazie. Luksus, gwarantowany 18-kilometrowym zasięgiem…
Kilka dni wcześniej – podczas kolacji na difaku – wysłuchałem relacji logistyka o tym, jak jeden z pracowników cywilnych kontyngentu przejechał pod skorupą Rosomaka z Warriora do Ghazni.
– Gdy patrol dotarł na miejsce, a chłopak wyszedł z wozu, zaczęliśmy mu bić brawo – zdradzał ów podoficer szczegóły przyjęcia urządzonego bohaterowi opowieści przez logistyków. – Wiesz, każdy tu przyjeżdża na konkretny etat – zaczął mi wyjaśniać, gdy wspomniałem, że dla chłopców z bojówki taki przejazd to normalka, a skoro nic się po drodze nie wydarzyło, to te brawa były chyba na wyrost… – Nie na to się pisał – skwitował całą sprawę mój rozmówca.
Wówczas przypomniał mi się żołnierz z rozpoznania, którego parę dni wcześniej obfotografowałem podczas porannego wyjazdu do miasta, a jeszcze tego samego dnia jechałem z nim na wysadzanie przejętej od rebeliantów amunicji. Miał małe, zaczerwienione oczy i twarz bardzo zmęczonego człowieka. Nim spotkałem go rano, zdołał zaliczyć nocny wyjazd na „ajdisztrase” – zatem w ciągu doby aż trzy razy opuszczał bazę.
– Padam na ryj… – podsumował swój stan ów dzielny wojak.
Gdyby szukać najbardziej elementarnego podziału pomiędzy służącymi w Afganistanie, „jeżdżenie” okaże się słowem kluczem. Kontyngent dzieli się bowiem na tych, którzy „jeżdżą”, i na tych, którzy „nie jeżdżą”. Na tych, którzy zapuszczają się w różne zakątki „polskiej” prowincji, i na tych, którzy znają Afganistan wyłącznie z perspektywy kilku baz. Ów podział tożsamy jest z przywołaną już plemienną analogią, przy czym zaznaczyć należy, że mówienie o „jeżdżeniu” to rodzaj językowego uproszczenia. Bo choć istotnie „Indianie” z reguły poruszają się „na kołach”, to nie zapominajmy, że MRAP-y i Rosomaki to tylko transportery, a wielu zadań nie da się wykonać inaczej niż „na nogach”.
Jak na pierwszy rzut oka odróżnić jednych od drugich? Stopnie i naszywki poszczególnych formacji to jedno. Z perspektywy cywila ciekawsze zawsze będą nieformalne atrybuty. Jeszcze dwa lata temu „jeżdżący” cechowali się niedbałym zarostem, niektórzy wręcz bardzo okazałymi brodami. Obecnie zarośnięty facet w mundurze niekoniecznie musi być z bojówki (czy CIMIC-u bądź PRT, które również nie stronią od, jak kiedyś usłyszałem, „wycieczek krajoznawczych”). Gdy broda straciła swój związek z „jeżdżeniem”, tych, którzy opuszczają bazę, można było poznać po stanie munduru. Dziś nawet ta metoda nie zdaje już egzaminu.
– Jest wielu takich, którzy udają, że jeżdżą w bojówce… – wyjaśniał mi swego czasu, nie bez złośliwej satysfakcji, jeden z „jeżdżących”. I tak sfatygowany mundur stał się elementem specyficznego misyjnego szyku…
Złośliwy komentarz cytowanego rozmówcy nie był niczym nadzwyczajnym. Wyższość, z jaką „Indianie” odnoszą się do reszty kontyngentu, jest w Afganistanie na porządku dziennym i przejawia się na wiele sposobów. Jednym z nich są dowcipy, jak choćby ten, będący jakoby relacją zasłyszanej rozmowy dwóch sztabowców.
– Nooo, cześć stary!
– Nooo, witaj, witaj! Już wróciłeś z Afganu?
– Taaa, od miesiąca jestem jakimś cudem w Polsce. A ty – kiedy start?
– Wiesz, pewnie na jesieni. Powiedz, co mi się tam może przydać?
– Koniecznie zabierz jakąś latareczkę, przyda ci się w nocnych wyprawach do toalety…
– Latarka? Aaaa nie, stary! Nie zrozumiałeś mnie. Ja to w biurze będę siedział…
Co zrozumiałe, postawa bojówki wkurza pozostałych. Nie zmienia to jednak faktu, że wielu z nich najzwyczajniej w świecie zazdrości „Indianom” – nie tyle samych obowiązków, ile aury wojowników. To stąd biorą się pomysły na fizyczne upodabnianie się do żołnierzy jednostek liniowych.
Niekiedy za fasonem idą konkretne akcje. Kiedy cztery lata temu przyleciałem do Bagram, stacjonujący tam żołnierze – zdecydowanie nie bojówka – organizowali wyjazd do sierocińca położonego kilkanaście kilometrów od bazy. Dzień wcześniej odbyła się w tym celu specjalna odprawa, trwająca… dobrą godzinę. Do głowy by mi nie przyszło, że dla konwoju składającego się z pięciu pojazdów można stworzyć tyle wykresów i scenariuszy, prezentowanych na specjalnej tablicy. Z boku wyglądało to jak planowanie niezgorszej bitwy, co zresztą wzmacniała panująca na sali atmosfera.
Piszę o tym z przymrużeniem oka, ale tym większy mam szacunek dla chłopaków z zespołów bojowych czy plutonu ochrony PRT, którzy robią to codziennie, bez celebry i marnowania czasu. Lista obecności, omówienie celów, przydział ludzi do poszczególnych wozów, ustalenie ich charakteru i kolejności w kolumnie. Szybko, konkretnie i na temat.
Każdy z „Indian”, jak mówią wojskowi, „robi robotę”. Gdy dochodzi do otwartej konfrontacji z przeciwnikiem, polec czy zostać ranny może w zasadzie każdy. Jednak na zmorę zaskoczenia najbardziej narażeni są żołnierze dwóch specjalności. Siedzący na wieżyczce ganer to najbardziej odsłonięty członek załogi każdego pojazdu. A zarazem jego oczy i pierwsza linia obrony. „Skanowanie sektorów”, jak mówi się o obserwacji otoczenia, wymaga od ganera ciągłej mobilizacji.
– I niezłego refleksu. Bo „szuszak z rurą” (granatnikiem RPG – wyj. MO), może wyleźć zewsząd, a na strzał potrzebuje naprawdę chwili – przekonywał mnie swego czasu jeden ze strzelców. Jego zdaniem, „żeby siedzieć na ganerce, trzeba mieć jaja”. Zwłaszcza nocą i w zabudowanym terenie. Wymagane jest też końskie zdrowie – bo gdy na dole, w środku pojazdu działa klima, u góry dają się we znaki słońce i kurz. A zimą mróz.
No i są jeszcze saperzy, o których najczęściej słyszałem, że „mają przejebane”. Wiem, że dziś, po kilku latach minowej wojny brzmi to jak banał, ale ajdiki mogą kryć się wszędzie: pod mostkiem, przez który musi przejechać patrol, w stercie kamieni na poboczu, w leżących tam zwłokach psa czy osła. Każdy z takich punktów muszą sprawdzić saperzy, zanim kolumna ruszy dalej.
Wtedy też zaczyna się loteria. I nie chodzi wcale o to, że wyjście z pojazdu automatycznie zwiększa ryzyko śmierci w wyniku ostrzału. Rzecz w tym, że talibowie znają wartość saperów i od jakiegoś czasu wręcz na nich polują. Często ajdiki mają skomplikowaną konstrukcję – jedne kryją się pod drugimi, niektóre wystawiane są na wabia, tylko po to, by wciągnąć żołnierzy w pole rażenia właściwych ładunków.
Saperów wspiera technika – przemierzające prowincję w poszukiwaniu „kopaczy” samoloty bezzałogowe, sprzęt inżynieryjny, wykrywacze – i psy. Ale w ostatecznym rozrachunku pozostaje im nieco archaiczny w tych okolicznościach nóż czy szpilka, którymi badają glebę.
– Powinniśmy dostawać dodatek za bolącą rękę… – żartował jeden z saperów, którego poznałem jesienią 2010 roku. A ponieważ towarzyszył temu charakterystyczny, masturbacyjny gest, wszyscy wokół wybuchli rubasznym śmiechem. Momentami ciężki wojskowy dowcip z pewnością pozwala łatwiej radzić sobie z wojennym stresem. I ze świadomością, że co trzeci poległy w Afganistanie żołnierz był saperem, choć stanowią oni zaledwie ułamek poszczególnych kontyngentów…
Choć nie raz widziałem, że w operacjach poza bazą brały udział ratowniczki medyczne czy specjalistki z PRT, generalnie „Indianie” to wybitnie męskie towarzystwo. Co może dziwić, gdy uświadomimy sobie, że wśród kilkudziesięciu kobiet, które zwykle wchodzą w skład danej zmiany, są też dziewczyny służące w Polsce na etatach liniowych. Wiele z nich to oficerowie, których jednak na czas misji wyznacza się na stanowiska administracyjne. Dlaczego nie mogą dowodzić swoimi ludźmi w polu?
– Taki kraj… – tłumaczył mi kiedyś jeden z wyższych rangą oficerów. – W tym kręgu kulturowym pozycja kobiet jest, i pewnie długo jeszcze będzie, bardzo niska. Tymczasem nasz kontyngent na co dzień współpracuje z afgańską armią i policją. Nie jest żadną tajemnicą, że członkowie tych formacji nie grzeszą dyscypliną. Po co więc stwarzać im dodatkowe preteksty do niesubordynacji?
Armia musi szanować ów kulturowy kontekst także z innego powodu. Rzecz w tym, by urażony zwierzchnictwem kobiety komendant czy dowódca nie przeszedł na stronę talibów. Ci przecież hołdują tradycyjnym zasadom – przekonywał mnie ów pułkownik. Brzmiało to rozsądnie, co nie zmienia faktu, że wiele odsuniętych od linii dziewczyn uważa, iż problem istotnie ma charakter mentalny. Wcale jednak nie leży po stronie Afgańczyków…
A na koniec trochę prywaty. Wejście na DFAC czy nawet przejście po bazie czasem wpędzało mnie w niemałe zakłopotanie. Bo oto słyszałem „cześć” czy „jak leci?”, od kogoś, kogo – jak mi się zdawało – widziałem pierwszy raz na oczy. Tymczasem bywało, że ledwie kilka godzin wcześniej jechaliśmy razem w tym samym konwoju czy patrolu. Hełm, a pod spodem często kominiarka, do tego okulary, nierzadko broda, no i kamizelka, zakrywająca naszywkę z nazwiskiem na bluzie – to wszystko powoduje, że ludzie na zewnątrz są bardziej anonimowi i wyglądają zupełnie inaczej niż w bazie. Przepraszam zatem wszystkich, których swego czasu „nie obczaiłem”. Po głosie nie zawsze da się kogoś rozpoznać…
[1] T-wall – prefabrykat wykorzystywany do budowy obwarowań; z boku przypomina odwróconą literę T.
[2] TOC, Tactical Operations Center – Centrum Operacji Taktycznych.
[3] Blue Force Tracker – pozycjoner własnych wojsk.
-----
Nz. Odprawa przed wyjazdem na patrol. Giro, 4 września 2009 roku/fot. Marcin Ogdowski
Trwa ładowanie...