Tarcza z pajęczyny

Obrazek posta

„Strużki”, Maria Halber. Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2023.

 

8,5/10 

Jedna miała pilnować drugiej. Druga miała strzec pierwszej, ale…
Kończysz książkę i konsternacja, bo czy na pewno jest to historia relacji dwóch dziewczynek – dziewczyn – kobiet?


Podobne uczucie dezorientacji towarzyszyło mi w 2019, gdy skończyłem czytać „Dziwkę”, powieść Anny Mazurek. Jednakże odsuwając wspomnienia, byłem i jestem pełen podziwu dla poetyckiego języka fabuły Marii Halber.

Kreśliłem książkę źle naostrzonym ołówkiem. Kompulsywne, ale i wydawałoby się, że radosne to czytanie. Wtedy pomyślałem o pisarstwie innych pań; Weronika Gogola, Urszula Stokłosa, Olga Tokarczuk, Katarzyna Michalczak, Małgorzata Rejmer.


Kogokolwiek bym nie przywołał ze swojego zamku pamięci, to i tak będę błądził. Mari Halber oddaje nam powieść świetnie napisaną z bolesnym wielowymiarowym przesłaniem.

Oczywiście można postawić zarzut, że tematyka tożsamości przesranego dzieciństwa jest rozpisana do spodu, a jednak... „Strużki” należy przeczytać.


Jest tutaj kumplostwo, dziewczyńska przygoda, szkolne nieporozumienia w szkole katolickiej, pierwsze piwo na działce u wujka, niespełnionego malarza. I tak powoli efektem kuli śnieżnej, przechodzimy od rzeczy indywidualnych do ojczyźnianych. Bo debaty o marnym (minusowym) przyroście naturalnym, starzejącym się społeczeństwie. Są marsze i manify, ale życie Kingi i jej przyjaciółki toczy się, chociaż coraz bardziej się rozjeżdża.
A bo nieprzegadany seks. A bo Daria, niepełnosprawna siostra Kingi. A bo brak mężczyzn, a jeśli już się pojawią, to wszystko niszczą, kaleczą, trwonią.


A może to, co poniżej, jest instrukcją obsługi tej prozy. W ogóle sensu pisania.

Otóż strony 174/5:
„Ale dziś nie myślę ani o nogach, ani o ojczyźnie, nie to pozostało we mnie z tamtego. Zostało ta niesamowitość, którą poczułam, deklamując wiersz na scenie, niesamowitość słowa pisanego, które można mielić i mielić w swojej głowie, w swoich ustach. I jeśli robi się to wystarczająco długo i wystarczającego wprawnie, nagle to słowo, nieważne, jak bardzo wymyślone, może stać całkowicie prawdziwe. Nie ma takich światów, których nie dałoby się zmyślić pisaniem”.


Piękne, wyraziste, mocne, proste, a przecież skomplikowane są to zdania. Jak wyznanie literackiej wiary. Oratorskich popisów w książce jest o wiele więcej.
Na przykład stronach 162/3; […] I wtedy zawarłyśmy pakt. Że nigdy nie znajdziemy się w podobnej sytuacji, żadnych ciąż, żadnych dzieci, nie zrobimy sobie tego, choćby nie wiadomo co. Wolałabym mieć raka, niż zajść w ciążę, tak spuentowała naszą umowę Kinga.
Ale to było wtedy, a teraz życie przewiało nas zupełne, inne miejsca i jak daleko nam do tamtych siebie”.

 

Łączenie kilku perspektyw, jest tu bardzo sprawne. Niepokój „widza-czytelnika” wyraźnie pojawia się od momentu, w którym Kinga wyznaje przyjaciółce: - „Spóźnia mi się”.
Modlitwy, oceany łez, zasmarkane chusteczki i test ciążowy. Kwadrans, który trwa wieczność.
A potem „że Marcin to jest ten jedyny” i dalej przerwane, a raczej porzucone studia przez narratorkę. Tygiel zdarzeń prawdziwych i zmyślonych. Maligna, która unosi/ podnosi trudną przyjaźń dwóch dziewczyn.

 

Jest scena, która swoją wiarygodnością pokazuje jak bardzo realna, jest to opowieść. Kinga dzwoni i prosi o pomoc. „Musi na izbę przyjęć” szpitala psychiatrycznego. Stary skład PKP wiezie przyjaciółki niemal w milczeniu, potem wypełnianie dokumentacji medycznej i pięć godzin czekania. Diagnoza: - więcej słońca, witaminy D, bo Kinga „nie nadaje się” do przyjęcia. Zatem dziewczyny wracają i wiadomo już, że z każdym dniem będzie tylko gorzej, zwłaszcza że Marcin z ojcostwa kpi i wyjeżdża z Polski na stałe.
Narratorka, której imię poznajemy w finale fabuły, ma nie tylko wrażenie, ona jest pewna, że wszystko skończy się katastrofą.

 

A było tak śmiało, gdy dzieciarnia oddychała swobodą, wolnością.
Strona 33:
„Wyciągam się na trawie jak kot, wzdłuż ryb. Ułożę je w szeregu, myślę sobie, jedna obok drugiej, ich martwe oczka, jak ze szkła. Pustka. Teraz ma być cisza, mówi Marcin. Leżeć; zastępy śniętych ryb połyskują w tym porannym blasku, wschodzi słońce”.


Swoją drogą jest w książce scena, która definiuje całość. Na działce wujka rwetes i rejwach. W gałęziach ugrzązł wróbel. Mężczyzna i dziewczyny wspólnie chcą uratować rannego ptaka. Ten trzepocze zdrowym skrzydłem i próbuje się uwolnić i nagle znikąd pojawia się kot, który jednym susem kończy życie wróbla.

Może jest w tutaj kilka kalek, znanych stereotypów, a jednak jest to książka wyjątkowa. Hierarchia językowa narracji robi wrażenie. Mamy u Marii Halber mnóstwo poezji, ale beletrystyka, ta życiowa, codzienna wyłazi na wierzch i jeden skok kota kończy całość.
I jeszcze ta piękna, wyjątkowo nastrojowo okładka autorstwa Agnieszki Gogoli.

Tarcza z pajęczyny...
Pociecha we łzach.
(…) - Jeżelim smutny - cóż to do kogo?
Jeżelim płakał - mnie boli.
A i łzy czasem słodkie być mogą
One mi ulżą niedoli
(Johann Wolfgang Goethe)

 

*tytuł mojego tekstu jest zapożyczeniem z publikacji Doroty Wojdy, która analizowała twórczość prozatorską Tadeusza Różewicza,

 

 

 

Maria Halber Wydawnictwo Cyranka dojrzewanie polska proza przyjaźń relacje Jarek Holden

Zobacz również

Las miewa klatki
„Jestem problemem, na który nie ma rozwiązania”
Hardo

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...