Z(de)motywowani

Obrazek posta

Jeden z moich krewnych, kuzyn Babci, wiosną 1944 roku poległ na froncie wschodnim. Jego ciało nigdy nie wróciło do rodzinnego Torunia, miał symboliczny pogrzeb; nie wiem, co włożono do trumny (i czy w ogóle była jakaś trumna), ale tablica na rodzinnym nagrobku zachowała się do późnych lat 90.

W chwili śmierci chłopak miał 19 lat. Był jednym z 450 tys. Polaków pochodzących z Pomorza i Śląska, siłą wcielonych do Wehrmachtu.

W 1944 roku niemiecki mundur założyło również trzech innych krewnych, w tym rodzony brat Babci. Tych wysłano na front zachodni. Służyli w różnych jednostkach, niezależnie od siebie dwóch zdezerterowało, jeden dostał się do niewoli. Cała trójka trafiła do tego samego obozu jenieckiego we Francji, łut szczęścia sprawił, że mniej więcej w tym samym czasie. Spotkali się w każdym razie „za drutem” i razem stamtąd wydostali, wstępując w szeregi dywizji gen. Maczka.

Szacuje się, że niemal 90 tys. żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie to dawni jeńcy, wcześniej przymusowo wcieleni do armii niemieckiej.

Wielu z nich zmieniając mundur na polski zmieniło też nazwiska, wielu ruszając do walki pozbywało się przedmiotów pomocnych w identyfikacji. Po co? By w razie śmierci czy nie daj boże dostania się do niemieckiej niewoli nie zostać rozpoznanym. I nawet nie chodziło o to, że Niemcy zarzuciliby im dezercję i zdradę, za co groziła kula w łeb. Rzecz w tym, że ryzykiem śmierci obarczone były również pozostawione w okupowanym kraju rodziny.

Bliscy wcielonych do Wehrmachtu Polaków byli dla Niemców zakładnikami – to jedna z podstawowych reguł tej perfidnej, narzucanej przez okupantów „gry”. W razie stwierdzonej dezercji rodziny żołnierzy mogły trafić – i czasem tak właśnie się działo – pod ścianę, w najlepszym razie do obozu koncentracyjnego.

Ta „niemiecka smycz” sprawiała, że uciekać trzeba było z głową – tak, by dowódcy i koledzy nie zorientowali się, w jakich okolicznościach stracili żołnierza. Dla brata Babci (i jego polskiego towarzysza) oznaczało to konieczność podstępnego zabicia niemieckich członków pododdziału (załogi działa samobieżnego) – czego wuj do końca życia nie mógł sobie wybaczyć. Nie wszyscy mieli tyle odwagi, sprytu, determinacji, szczęścia – i pozostali na uwięzi do końca. A ponieważ wojna na jednostkowym poziomie to być albo nie być – „ja lub on”, kimkolwiek jest ten ktoś z drugiej strony – bywało, że tacy żołnierze, choć pozbawieni ideologicznej motywacji, walczyli jak lwy. Pośród przymusowo wcielonych nie brakowało chłopców odznaczonych Żelaznym Krzyżem – dobrze znam jedną taką historię, ale wiem, że było ich więcej.

O czym wspominam w reakcji na niemądre komentarze, jakie wywołuje kwestia koreańskich „ochotników” rzuconych na front ukraińsko-rosyjskiej wojny. To nie jest dobre wojsko – sam o tym pisałem kilka dni temu (i wrócę do tematu w najbliższym czasie) – biorąc pod uwagę rozmaite cechy północnokoreańskiego reżimu oraz ich zdrowotne, techniczne i społeczne skutki. Desperacki krok rosjan – by w ten sposób wetować koszmarne ubytki we własnej armii – zapewne na niewiele się zda. Lecz mimo wszystko daleki byłbym od dezawuowania w czambuł żołnierzy Kima. Są młodzi, źle wyszkoleni, niedożywieni i będą walczyć w nieswojej wojnie. Ale są też szantażowani, w ojczyźnie bowiem pozostały ich rodziny. Których członkowie trafią pod ścianę lub do obozów śmierci, jeśli posłany do rosji „ochotnik” zawiedzie zaufanie „najukochańszego przywódcy”.

Takie są reguły tej „gry”.

W Korei Północnej od dekad przeprowadzany jest obrzydliwy eksperyment, w ramach którego państwo (należące do dynastii Kimów) usiłuje osłabić więzi rodzinne i zastąpić je lojalnością wobec reżimu. Bardzo mało wiemy o realiach życia w najbardziej zamkniętym kraju świata, trudno zatem oszacować, jak dalece posunęła się ta zbrodnicza inżyniera społeczna. Świadectwa uciekinierów z Korei pozostają niejednoznaczne – wyłania się z nich zarówno obraz dezintegracji elementarnych więzi, jak i ogromnego oddania cechującego związki z krewnymi. Przykład sowiecki pokazuje, że istnieją granice, których najbardziej opresyjne polityki nie są w stanie przekroczyć. Nachalny kult Pawlika Morozowa – chłopca, który wydał własnego ojca stalinowskim oprawcom – najlepszym tego dowodem. Przez dekady promowano „Pawkę” jako wzór cnót, a wystarczyło, by upadł ZSRR, i o Mrozowie w rosji zapomniano.

Tak czy inaczej byłoby naiwnością sądzić, że „ochotnicy” z Korei zapomną o swoich rodzinach. A ta pamięć – moim zdaniem – uczyni ich motywację bardziej zbliżoną do ukraińskiej, gdzie walczy się dla bliskich (za ich bezpieczeństwo), niż do rosyjskiej, bazującej na bodźcach materialnych.

-----

Nz. Żołnierze z Korei Północnej w koszarach w rosji/fot. screen z filmiku udostępnionego przez anonimowe źródło rosyjskie

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

 

Kim Dzong Un Korea Północna "ochotnicy" z Korei Wehrmacht dziadek z Wehrmachtu II wojna światowa szantaż motywacje do walki

Zobacz również

Podsumowanie
Spłata
Larum

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...