Pół do ósmej Mamcia wstała i poszła zrobić kawę. Weszła do pokoju gdzie na kanapie siedział Tatko. Był w stanie uniemożliwiającym jego identyfikację.
Z prawym okiem sino-krwawym i tak opuchniętym, że nie było wiadomo czy je ma, łypnął na Mamcię tym, które było widać, czyli lewym. Prawa strona twarzy Ojca w kolorze sino-granatowym nosiła ślady starcia z płytami chodnikowymi. Głowę na górze też sobie porysował, choć nie bardzo było to możliwe, biorąc pod uwagę grawitację, ale o tym nie wiedział i wykonał. Usta spuchnięte. Prawa ręka, w kolorze również sino-granatowym pasującym do reszty, wisiała na jakimś pasku, który oplatał Tatowy kark. Spodnie porwane, kolano pokrwawione. Kostki obu rąk odrapane.
Prawo ziemskiego przyciągania w trakcie lotu ojca z roweru, musiało bardzo silnie oddziaływać w miejscu, w którym Tatko stoczył tak nierówną walkę o przetrwanie, gdyż wyglądał strasznie.
Mamcia miała ochotę Ojcu dołożyć, ale jej szlachetność nakazywała nie kopać leżącego, mimo iż wciąż brzmiał jej w głowie tytuł filmu "Czyż nie dobija się koni?".
Przemogła się i podeszła do Tatki.
- Co się stało? - zapytała
- Wypadek - odpowiedział inteligentnie, jakby jego sponiewierana „karoseria” była wynikiem „Tańca z gwiazdami”