Wilgotny piasek nie nadawał się do tego, by na nim usiąść. Leżące na brzegu łódki także. Po dłuższym zastanowieniu Dasean zdecydował się przysiąść na samym końcu drewnianego pomostu. Chłód drewna przenikał przez ubranie, ale elf zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Przymknął powieki. Pozwolił swoim myślom błądzić z daleka od spotkania, które go czekało. Wyobraźnia zabrała go na pokład kołyszącego się statku. Już marzył o tym, jak wyda pierwsze rozkazy, wciągną kotwicę i ruszą w upragnioną podróż. Otworzył oczy i zapatrzył się przed siebie w marszczącą się wodę ciągnącą się aż po horyzont. Miał być jednym z pierwszych, którzy opuszczą rodzinny ląd i popłyną ku nieznanemu. I choć dla niektórych mogłoby to być przerażające, w nim budziło jedynie ekscytację. Gdyby mógł, już zebrałby swoją załogę i wyruszył. Nie chciał jednak popełniać błędu Riseana. Zwłaszcza zimą, gdy woda zdawała się zdradliwsza.
Obserwował zmieniające się niebo. Jaśniało, nabierało bardziej ognistych barw od wschodzącego słońca. A ojca wciąż nie było. Dasean jednak niezbyt się tym przejmował. Miał przynajmniej jeszcze chwilę spokoju. Jeszcze odrobinę wytchnienia od rozmowy, której w ogóle nie pragnął.
Jednak gdy niebo nabrało już dziennej szaroniebieskiej barwy, zaczął się denerwować. Przecież to Masean chciał o tej porze i w tym miejscu się spotkać. A teraz się spóźniał. Powinien już tutaj być zgodnie ze swoją wiadomością. Syn, chcąc nie chcąc, rozejrzał się wokół za znajomą postacią. W pobliżu jednak nie znalazłam nawet cienia żadnego elfa, co wzmogło irytację.
– I ja tutaj marznę? – mruknął. – A ty nie raczysz przyjść?
Trwa ładowanie...