Wszystko uległo zmianie

Obrazek posta

Rombo. Esther Kinsky. Przełożyła Zofia Sucharska, Wydawnictwo Drzazgi, Okoniny, 2024.

8,5/10

Czym jest pamięć, czym jest zapomnienie?
Czym jest Rombo, a raczej kim? Gwałtownym oddechem wnętrza Ziemi, a może boskim starcem, który postanowił ukarać Włochów.

Gdy dowiedziałam się planach wydawniczych oficyny, która wydała m.in.: „Niejedno”, „Trąby jerychońskie”, czy „Pożegnanie z biblioteką”, to mój sceptycyzm był spory. - Wydawnictwo znane z dobrej, psychologicznej prozy, decyduje się na świetny przekład Zofii Sucharskiej, ale o trzęsieniu ziemi? Hmmm.
Zaznaczyłem, że tłumaczenie jest mistrzowskie, ale dla mnie dziwolągiem było (bo już nie jest) wydawanie przez Drzazgi książki o geologicznych wynaturzeniach. Z każdą stroną „Rombo” robiło na mnie większe, wręcz oszałamiające wrażenie.

To nie jest „bicz boży". To zdecydowanie kolaż, na którym na przeciwległych krańcach jest kruchość ludzkiego życia kontra potęga natury.

I orzekam: - „Rombo” to Świetna Proza!

Esther Kinsky nie napisała reportażu (a tego bałem się najbardziej), nie popełniła eseju wprost (chociaż są w tej książce elementy takowego). Osiągnęła własny styl. Prawda znana jak świat; jeśli chcesz go zrozumieć, to zacznij słuchać i nie unikaj rozmowy.
Moje enigmatyczne wprowadzenie — podejście jest celowe, bo nie chce Wam „urządzać streszczenia”, a po drugie nie można (i nie należy) opisywać...tak wspaniale opisywanego, okrutnego świata.

Oryginalność Esther Kinsky nie polega na wybraniu kilku bohaterów i przegadaniu z nimi czasu żałoby, przy dobrej butelce Chianti. Pisarka przede wszystkim potrafi słuchać i umiejętnie dopowiada to, co wydarzyło się w maju i wrześniu 1976 w okolicach Udine.

Seria wstrząsów równa się śmierć ponad tysiąca ludzkich istnień. A bez dachu nad głową zostały dziesiątki tysięcy.
Język tej fabuły, struktura konstrukcji, to wszystko powoduje, że na nowo pojmujemy definicje empatii. I kolejny raz widzimy, jak łamliwe jest ludzkie życie, gdy za wroga mamy kataklizm.

Rombo – to swoisty pomruk, to jakby ziemia dostała czkawki. Wreszcie rombo, jest ostrzeżeniem. Natura dawała znaki, ale człowiek niewiele więcej mógł zrobić. Można powiedzieć, że ten obszar północnych Włoch był skazany na swój fatalny los.
Dlaczego Esther Kinsky opisała losy tamtejszej społeczności właśnie teraz? Odpowiedzi nie są błahe. Bo należą do kategorii „terapia”. Minęło niemal 50 lat, a ludziom nadal łamią się głosy, a w gardle staje niewysłowiona gula.
„Rombo” swoją siłę kryje w niuansach. Podobnie o włoskim trzęsieniu pisał Piotr Kępiński („W cieniu Gran Sasso. Historie z Abruzji” oraz w „Szczurach z via Veneto”). Ludzie nie zapominają, ale nie chcą wciąż rozpamiętywać.

Jest w tej narracji magia, próba oddania naturze, co zostało jej zabrane. Jakby się mściła, jakby nie potrafiła zapomnieć wieloletnich upokorzeń. Ponadto, gdy bohaterowie „Rombo” opowiadają o sobie, to jakby przeglądali album ze zdjęciami w sepii. Tej czynności wcale nie towarzyszy szloch, jest to raczej czynność rodzinna, jak wspólna, ostatnia wieczerza.
Trauma na zewnątrz i (do) wewnątrz. Bo nie można od razu zacząć odbudowywać, natychmiast pić wino i zawierać nowe związki, gdy tylu ludzi wchłonęła ziemia.

Wszystko ma swój czas, także wspomnienie o Udine.

Gdy czytałem „Rombo”, wyobraziłem sobie spirytualistyczne spotkanie i wówczas ta książka mogłaby nosić tytuł „Spotkaliśmy się we śnie”. A może w ogóle nie trzeba puszczać wodzy fantazji, może ci ludzie naprawdę krążą między światami i wspominają rok 1976 i te wszystkie lata „potem”. POTEM, o życiu w ciągłym strachu.

Siła Esther Kinsky wynika z jej prozatorskiego doświadczenia, wyczucia. Obawiam się, że „młodzież literacka” nie podołałaby zadaniu. Bo, z całym szacunkiem dla młodości, aby opisać spuściznę tamtych ludzi, trzeba być wybornym socjologiem i psychologiem. Mieć tzw. mądrość życiową.

Mam w tej książce wiele ołówkowych podkreśleń, ale właśnie teraz, wykorzystując kontekst, cytuję:
„W białym świetle pochmurnego dnia na ów teren ni padają żadne cienie; wszystko wydaje się gładkie i przejrzyste. Górę w każdym świetle można odczytać inaczej, poszukiwać na niej innych śladów. Lawina – kto wie, co takiego pogrzebała – potrafi sprawiać wrażenie łagodnej, wtulonej w podłużne zagłębienie pomiędzy dwoma zboczami, a w ostrym świetle stara się mienić, jak gdyby zrobiły ją białe odłamki”.

Kilkanaście razy przeczytałem ten fragment (na głos), bo liryka to jedno, ale jest jeszcze „coś”, co nakazuje nam ten fragment docenić. To „coś” ukryte jest między słowami i między ślepiami przyrody.
Słowa klucze i słowa zaklęcia. Białe światło – gładkie i przejrzyste. Lawina przyjęła fach grabarza.
I jeszcze „białe odłamki”. Bardzo lubię to zderzenie, ten opis. Białe odłamki kojarzą mi się z dymem, popiołem i pokruszonym lodem – szkłem.

Albo to:
„Wędrowca znalezionego później w kamiennej niecce, łagodnym zagłębieniu terenu pod wiszącą nad nim skałą”. Wisząca skała kojarzy nam się ze świetnym filmem z 1975 roku, tutaj jest skoncentrowana na swej pazerności... na biel. […] Chmury odwiedzają swoje łąki i zgodnie z legendą, chmury mogą nasycić się bielą. Gdy przeczytacie ten fragment (strona 151), to zobaczycie, że biel wcale nie musi być niewinna i czysta.

Tłumaczka sprawnie kooperuje między polskim a niemieckim.
Niektórzy bohaterowie krzyczą ciszą; - Dość! I ten translatorski rejwach jest słyszalny.
Inni wspominają ukochaną, ukochanego i dla nich świat się skończył, bo przeżyli. I ten stan w przekładzie jest również wyczuwalny.
Strona 57: „Czym jest pamięć, czym jest zapomnienie? Sposobem na utrzymanie porządku. W bólu. I w życiu jako takim. Gdybyśmy nie zapominali o rzeczach, pękłaby nam głowa. I serce".

Można uznać, że „Rombo” składa się z pięknie brzmiących bon motów; jednak jest to bardzo złośliwa i stronnicza opinia.
Esther Kinsky mówi czasem teraźniejszym, bo czas przeszły uwiera i boli. To skrót myślowy, ale nie wyobrażam sobie podejścia tabloidowego. Tutaj niezbędny jest szacunek i delikatność.
Trzeba wyczucia, a nie wykrzykników i ogromnej czcionki. Tu należy częściej słuchać, niżeli zagadywać... Nie chodzi wyłącznie o zbieranie artefaktów. Tutaj należy łowić opowieści, które wypływają. Są zaproszeniem na scenę, tak jakby proszenie byłoby czymś złym i niewłaściwym.

W finałowej tercji mamy kolejny raz wyłowione niczym perły, słowa, gesty, zwykłe sprawunki i błahe czynności. Powidoki zygzaków. Przegrana człowieka z naturą. Każdy pamięta ten czas na swój sposób.
Olga wspomina martwego kota.
Ktoś powołuje się na odbitki fotograficzne. Podobno jeździł taki jeden i robił chcącym fotosy. Ale nie każdy mógł się załapać „na spust migawki”. Specjalnością fotografa – wędrowca była ciekawa fizjonomia portretowanego.

Ta książka składa się z momentów, podkradzionych spojrzeń i niewypowiedzianych miłostek oraz z wiatru, który był i jest żywiołem, który widzi, słyszy, odczuwa.
Musicie to przeżyć sami. Opowiadanie o opowiadaniu to karkołomne zadanie.
Fabuła dotyczy fatalnych miesięcy 1976 roku, a z „Rombo” czuć nieopisany optymizm. Jestem pewien, że empatia, którą posłużyła się Esther Kinsky, zdziałała cuda.

Esther Kinsky Zofia Sucharska Wydawnictwo Drzazgi Włochy Udine trzęsienie ziemi refleksje Jarek Holden-Gojtowski

Zobacz również

Lubię zapach papieru
Twoja martwa opieka odbija się w szybie
Nie zawiodłem się na Niemcach

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...