Moje ciało to mój wróg

Obrazek posta

Karolina "Szarosen" Plewińska
fanpage: facebook.com/szarosen
instagram: instagram.com/szarosen_art
sklep: szarosen.cupsell.pl
patronite: patronite.pl/szarosen
pozostałe posty: patronite.pl/szarosen/posts

To było w 2018... w zwyczajny, kwietniowy poranek przeglądałam sobie Instastories moich znajomych. I tak trafiłam na relację mojej koleżanki Kasi, cosplayerki i łyżwiarki. Opisała ze szczegółami, jak to przez całe dzieciństwo była nieustannie gnębiona przez swoich rówieśników, ponieważ... była grubym dzieckiem. Wielorybem, pulpetem, prosiakiem, tłuściochem! Kasia bardzo otwarcie pisała o tym, że nawet jako grube dziecko miała przecież prawo do radosnego dzieciństwa. Tymczasem okres ten wspomina jak największy koszmar. Spytałam wtedy Kasi, czy mogę zilustrować jej historię – i tak powstał komiks „Grubas" [link].

Pamiętam słowa kolegi, który zażartował wtedy, że jestem hipokrytką, bo opublikowałam ten komiks, sama akurat będąc na ścisłej diecie. I będąc szczupła. No fakt.

Ja to akurat w dzieciństwie byłam chuda, a w młodości byłam najszczuplejszą dziewczyną w klasie. Pamiętam, jak na korytarzu szkolnym, gdy miałyśmy 13 lat, grubsza koleżanka opowiadała mi o tym, że rodzice ciągle posyłają ją do dietetyczki. Że trzeba liczyć kalorie, ograniczać węglowodany. Nie wolno jeść chleba, ale zamiast tego można dosypywać sobie otrębów do jogurtu. I dobrze jest skakać na skakance w pięciu bluzach naraz, żeby wypocić cały tłuszcz. I że ja też powinnam spróbować! Pod jej wpływem przestałam w ogóle używać masła i cukru, a nawet sprawdziłam, czym są te otręby i jak smakują z jogurtem. Ale nie musiałam się tym za bardzo przejmować, bo przecież byłam szczupła.

Tyle, że żyłam w świecie, w którym nawet 13-latki musiały się odchudzać i liczyć kalorie. W świecie, w którym atakowani jesteśmy dietami i nierealnymi ideałami piękna.

Zawsze jadłam dużo więcej, niż potrzebowałam - tego nauczyły mnie lata bycia "niejadkiem". Wiedziałam, że trzeba zjeść wszystko, co jest na talerzu, że nie wolno zostawiać i wyrzucać resztek. Nie wolno grymasić, wybrzydzać, wymyślać. Nawet tłuste mięso trzeba zjeść, mimo że nigdy, przenigdy mi nie smakowało i tylko czekałam na bezmięsne piątki (naleśniki czy pierogi były wybawieniem). (Zresztą o byciu niejadkiem pisałam już artykuł tutaj: [link]).

A przez to, że zawsze jadłam więcej niż powinnam, gdy parę lat temu mój organizm przestał „działać”... zaczęłam po prostu pierwszy raz tyć. Tak "na starość".

Sama nie zwróciłabym na to uwagi, ale społeczeństwo przyszło mi z pomocą i uświadomiło ten okrutny fakt: MAM WYSTAJĄCY BRZUCH. Już nie jestem szczupła. Nie wolno mi już ubierać się tak i tak, bo to podkreśla brzuch, który powinnam zatuszować w każdy możliwy sposób. Mam go wciągać, pilnować się, codziennie robić brzuszki. Muszę nieustannie o tym brzuchu myśleć. A gdy patrzę w lustro, to powinnam się upewnić, że pod każdym kątem widać, jaka jestem tłusta. No i... czy jestem pewna, że chcę zjeść to ciastko? Trzeba sto razy się zastanowić, co się je. I przy okazji zafiksować się na punkcie jedzenia i odchudzania.

A więc tak, gdy rysowałam komiks „Grubas” do scenariusza Kasi, sama byłam już od paru dobrych miesięcy na bardzo intensywnej diecie. Działała! Brzuch zniknął. Okazało się, że to bardzo proste – wystarczy liczyć kalorie, jeść zdecydowanie za mało, kontrolować się, czasem tak dla sportu dodatkowo się pogłodzić. Bo czemu nie? No i stawać na wadze kilka razy dziennie. No i ćwiczyć - dużo, bardzo dużo, ciągle. Wyglądałam wtedy super! Wygrałam z własnym ciałem, ze swoim największym wrogiem, tak wtedy myślałam.

Nie miałam pojęcia, że publikując komiks „Grubas”, sama byłam od dobrych paru miesięcy w zaburzeniach odżywiania. Kilka miesięcy później miałam pierwsze ataki kompulsów i zaczęłam znowu tyć. I tak właśnie wpadłam w niekończącą się historię chudnięcia i tycia. Gdy się odchudzałam, myślałam, że jest dobrze, jednak tak naprawdę napędzałam tylko cały cykl na nowo.

Dla przykładu: w pierwszej połowie 2020 zrzuciłam 12 kilo będąc na szalenie intensywnej diecie. Pamiętam, jak kolega zobaczył mnie w czerwcu i na powitanie wypalił: „ale jesteś chuda!”, a ja potraktowałam to jako komplement. Bo to przecież życiowy cel każdej kobiety, nie? Stać się chudą. Jakoś po wakacjach znowu odezwały się kompulsy i moja waga szybko wzrosła o jakieś 10 kilo... witaj brzuszku.

I dopiero teraz z perspektywy czasu wiem, że po prostu na jakieś dwa lata wpędziłam się w zaburzenia odżywiania. Jak masa innych kobiet, dziewczyn, bulimiczek, anorektyczek. I nie, już się nie odchudzam, mam to w nosie – teraz mam już inne cele w tym wszystkim. Teraz już wszystko widzę trochę inaczej. Przecież... przecież ja przez ten cały czas nienawidziłam sama siebie.

„Miłuj siebie” było moją własną wersją dekalogu. Wydrukowałam to sobie w formie plakatu [link] i wisi u mnie nad łóżkiem. Przyjechałam też z takimi plakatami na październikowy festiwal w Warszawie (który miał szczęście odbyć się mimo pandemii) i sprzedawałam je na swoim stoisku. W pewnym momencie podeszła do mnie kobieta z kilkuletnią córką. Kobieta przeczytała dziewczynce treść plakatu wyraźnie na głos, wytłumaczyła jej, że to bardzo ważne, po czym dodała: "pamiętaj o tym w tych wszystkich sytuacjach w szkole i z koleżankami. Będziesz pamiętać?".

Właśnie na jesieni, gdy zaczęły się już u mnie pojawiać kompulsy i bardzo szybko przybrałam na wadze, pojechaliśmy ze znajomymi na kilka dni do domku na wsi. Nasza znajoma Zosia LS (która zresztą sama otwarcie pisze o swoich doświadczeniach z bulimią) zapowiedziała, że ostatniego dnia zrobi nam nagą sesję zdjęciową. Spoko, ale ja odpadam – jestem gruba, jestem brzydka, nie chcę. Ostatecznie i tak koledzy wyciągnęli mnie na sesję, żebym niby tylko popilnowała im ciuchów. I coś we mnie pękło. Odważyłam się "zapozować" do kilku zdjęć. Na wszystkich miałam zamknięte oczy, jakbym chciała, żeby mnie tam wcale nie było. Na wszystkich zasłaniałam brzuch, na większości zasłaniałam się cała, ale jednak tam byłam. A doświadczenie uczestniczenia w czymś takim było wręcz doznaniem metafizycznym. I po prostu pięknym.

Coś się ostatnio w moim życiu zmieniło i przestałam myśleć o sobie w tych kategoriach, co wcześniej. Bo właściwie dlaczego tak jest, że najgorsze słowa, które słyszymy na swój własny temat, to nasz własny wewnętrzny głos? Dlaczego tak nienawidzimy naszych ciał? Dlaczego musimy je ciągle kontrolować czy wręcz torturować? Wszędzie dookoła nas te wszystkie diety, magicznie odchudzające preparaty. Nierealne ideały piękna z hollywoodzkich seriali. Wyidealizowane reklamy sprawiające, że brzydzimy się tego, co normalne, naturalne i codzienne. Jak wielki wpływ ma to na nasze życie? Ile energii i czasu, które moglibyśmy wykorzystać do realizacji własnych marzeń, zużywamy na krytykowanie się? Czemu jesteśmy swoimi największymi wrogami?


Karolina "Szarosen" Plewińska

samoakceptacja ciało jedzenie zaburzenia odżywiania komiks "miłuj siebie" "grubas"

Zobacz również

Coming out
Każdy z nas ma swoje potwory
Obronić się przed gwałtem

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...