(...) Jest coś aroganckiego w stwierdzeniu: “Jak trwoga to do Boga”, które powtarzały wszystkie kobiety w mojej rodzinie począwszy od babki skończywszy na mojej matce. Z drugiej strony czy w tej arogancji nie ma prawdy o nas, która sprowadza się do tego, że z wielkim trudem godzimy się, a następnie radzimy sobie ze świadomością, że jesteśmy po prostu całkiem sami. Nie tyle nawet porzuceni. Po prostu - sami w pustce, którą można wypełnić dowolną treścią, która nigdy nie okaże się trwałym i bezpiecznym schronieniem, zawsze natomiast sprowadzi na nas zwierzęcy w swojej istocie lęk, że oto niczego nie uda się ocalić, wszystko przepadnie, zniknie, nic nie zostanie.
W zależności od tego, kim jesteśmy, przyczyną takiego stanu rzeczy może być realne i namacalne zagrożenie lub projekcja, trauma, paranoja, urojenie lub - no właśnie - nie bójmy się tego słowa - sen.
Ale przecież dzień budzi się do życia, nie tylko człowiek otwiera oczy o poranku. Świat się staje na nowo z całym rekwizytorium, z istnieniem tego, co żyje i tego co martwe, co ów świat zagraca. Przedmioty czekają żeby ich użyć, pojazdy żeby je poruszyć, sieć czeka, żeby popłynął nią prąd i dane, a pokarmy, których szczęśliwie wciąż jeszcze nam nie brakuje czekają, żeby wypełnić sobą nasze żołądki, które jak dotąd nie poznały głodu. (...)"